13 listopada, 2025

Trochę literatury.

Przedstawiamy twórczość literacką  – opowiadanie Zuzi Maciaszek z klasy pierwszej.

P { margin-bottom: 0.21cm; direction: ltr; color: rgb(0, 0, 0); line-height: 115%; widows: 2; orphans: 2; }P.cjk { }

Moja przygoda w
Araluenie – o Emilce żądnej przygód.





Emilka ze zniechęceniem odłożyła na ziemię trzymany w ręce kij.
Od dobrych dziesięciu minut próbowała za jego pomocą strącić z
drzewa dorodne, zachęcająco czerwone jabłko, które sobie
upatrzyła. Ale albo patyk był za krótki o te kilka denerwujących
cali, albo drzewo za wysokie, bądź co bądź, musiała się
pożegnać z perspektywą zjedzenia owocu. Westchnęła ciężko i
usiadła na trawie. Znużonym wzrokiem spróbowała objąć ciągnącą
się przed nią polną, piaszczystą ścieżkę. Była w drodze
dopiero od trzech dni, ale podróż ta już zdążyła dać jej w
kość. I to w zupełnie inny sposób niż Emilka się spodziewała.


Cztery dni temu
dziewczyna zgłosiła się na radzie wioski, jako jedyny ochotnik, do
zaniesienia na dwór królewski listu od mieszkańców, nawołujących
króla do rozsądzenia sporu między nimi a sąsiednią wsią. Sednem
konfliktu było to, że od lat osada Emilki (Weberysy) utrzymywała
się z uprawy ziemniaków, ta druga natomiast z uprawy buraków.
Teraz jednak sąsiedzi postanowili również sadzić kartofle, co
oczywiście odebrałoby wiosce część zysków z ich sprzedaży, a
przede wszystkim, jak zauważył sołtys Weberysów , było haniebnym
zachowaniem i oznaką braku honoru. Podróż miała trwać około
czternastu dni w jedną stronę i tyle samo z powrotem. Oczywiście
na zamek o wiele szybciej można by się dostać przy pomocy konia,
ale rodzina dziewczyny takowego nie posiadała. Jedyny koń we wsi
należał do pewnego kupca, który dobitnie stwierdził, że wolałby
przez kolejny rok rozdawać wszystkie towary za darmo, niż oddać
swojego zwierzaka w ręce kobiety. Emilka zgodziła się więc
podróżować pieszo. Prawda była taka, że zgodziłaby się na
wszelkie niedogodności, byle tylko wybrać się na zamek. Nie, żeby
szczególnie interesowała ją sprawa ziemniaków. Dziewczyna uważała
ją za głupotę. Tak naprawdę chodziło jej o przygodę. Jako mała
dziewczynka nasłuchała się tylu opowieści handlarzy, podróżników
i poszukiwaczy przygód, że kompletnie zawładnęły one jej
wyobraźnią. A trzeba przyznać, że historie te były niesamowite.
Pełne krwiożerczych bestii, chytrych wiedźm, magicznych mieczy,
gadających drzew i międzynarodowych szpiegów. Przepełnione
rzucanymi na wszystkie strony zaklęciami, fontannami krwi oraz
śmiertelnymi (choć nie do końca) ranami. Po wysłuchaniu
zatrważającej ilości tego typu relacji, Emilka wyruszając z domu
po śniadaniu, spodziewała się, że już przed kolacją pokona
swojego pierwszego smoka. Tymczasem tak się nie stało.


Plask! Emilka
wyrwała się z retrospekcji i podczas próby przegonienia komara
zachłannie wysysającego z niej krew, uderzyła się w nogę.
Jęknęła. No właśnie, jedynymi krwiożerczymi bestiami, które do
tej pory spotkała, były te piekielne komary. A one (choć
denerwujące) nie mogły się równać z uskrzydlonymi, ziejącymi
ogniem gadami. Wyjęła z kieszeni kawałek pergaminu, sięgnęła do
tobołka po pióro i buteleczkę atramentu, po czym krzywym,
niewyrobionym pismem zapisała:


Droga do sławy:


1.Znaleźć smoka.


2.Pokonać smoka.


3.Przekonać
minstreli do napisania o mnie pieśni.


***


Zachodziło słońce.
Na horyzoncie Emilka widziała światła osady. Miała już
serdecznie dość spania pod gołym niebem na mokrym mchu lub
kłujących igłach. Chciała wreszcie znaleźć się w ciepłej
gospodzie i przespać w wygodnym łóżku. Poprawiła więc tobołek
i ruszyła szybkim krokiem w kierunku miasteczka.


Osadę trudno było
nazwać miasteczkiem z prawdziwego zdarzenia. Sprowadzała się
właściwie do kilkunastu chałup, stajni i jakiejś niewielkiej
gospody, ustawionych wzdłuż czegoś, co mogłoby przypominać
ulicę, gdyby ktoś okazał dużo chęci i zaangażowania. Jednak na
dziewczynie wychowanej w jednej z najmniejszych wsi w całym
królestwie, zrobiła piorunujące wrażenie miejsca wrogiego i
niebezpiecznego. Wrażenie to spotęgował tylko fakt, że kiedy
stała zaskoczona i zagubiona na prowizorycznym rynku, wśród
targujących i sprzeczających się ze sobą ludźmi, ktoś ukradł
jej sakiewkę z pieniędzmi. „Takie rzeczy nie powinny się
przydarzać prawdziwej bohaterce”- pomyślała. Nie chciała być
przedstawiana jako „waleczna Emilka, której kieszonkowiec zwinął
cały majątek.” Z pewnością stałaby się obiektem kpin wśród
innych bohaterów. Postanowiła więc nikomu o tym nie mówić. To
jednak przysparzało problemów. Gdzie będzie spała? W końcu nie
dadzą jej pokoju w gospodzie za darmo. Co będzie jadła? Mimo
bujnej wyobraźni, jakoś nie wyobrażała sobie polowania na jelenie
z drewnianym mieczem. Chciała zastanowić się dokładnie, co robić
ale uznała, że pewnie nieco przyjemniejsze będzie to w ciepłej
tawernie, niż na zimnym, opustoszałym rynku.


Karczma „Wściekły
dzik” składała się z jednej, zatłoczonej jak zwykle wieczorami
sali oraz niewielkiej kuchni, służącej również do rozmów
podejrzanych mężczyzn „w cztery oczy”. A właściwie nie tyle
„podejrzanych” (praktycznie wszyscy goście byli mniej lub
bardzie podejrzani) co „bogatych” i nie „w cztery oczy” tylko
„ w cztery oczy plus mój ochroniarz, gdyby ten drań chciał mnie
oszukać.” Delikatnie mówiąc „Wściekły dzik” nie cieszył
się w okolicy dobrą sławą. Zatłoczony, zadymiony, przesiąknięty
zapachem piwa, zdawał się być świetnym miejscem by kogoś zabić,
okraść, zdradzić albo przynajmniej okłamać. (Kilka lat
wcześniej, stojący przed sądem oskarżony przyznał się do
przebywania w nim w noc zbrodni, co sędzia uznał za okoliczności
łagodzące. Jego masowe morderstwo nazwane zostało zbrodnią w
afekcie. Oskarżony wyszedł ze sprawy cało i, jak głosiła plotka,
otworzył sklep z kapeluszami.) Ale Emilka o tym nie wiedziała.


-Zamawia panienka
coś, czy tylko będzie się tak gapić?- warknął jednooki Robbie,
barman „Wściekłego dzika”.


-Nie, dziękuję –
odparła Emilka, starając się nie zwracać uwagi na wyraźną
wrogość w jego głosie.- Na razie wolę się pogapić.


Robbie westchnął –
to miejsce nie było już takie jak wtedy, gdy przejmował ten
biznes. Od zeszłego wtorku odbyły się tu dwa morderstwa i trzy
awantury z użyciem broni białej. Jakby ludzie nie mogli zwyczajnie
pić. Ci od razu muszą urządzać mordobicie. Albo jeszcze gorzej.
Siedzieć jak ta mała przy stole, i gapić się w ścianę.


-Czemu się na mnie
patrzysz – zapytała Emilka stojącego przy ścianie młodego
człowieka, który od kilku minut intensywnie się w nią wpatrywał.


-Zastanawiam się co
tu robisz. Nie jesteś tutejsza, prawda? – odparł, przysiadając się
do jej stolika.


-Nie, przyjechałam
przeżyć przygodę.


-Tutaj? – spytał
chłopak ze śmiechem. Zdawało się, że ta wizja go rozbawiła. –
Przygodę może spotkasz, wątpię tylko, żebyś ją przeżyła.
Może nie zauważyłaś, ale tu nie jest zbyt bezpiecznie.


-Co ty, nie szukam
przygody TUTAJ, szukam jej…tak ogólnie – wyjaśniła- Kiedyś
pokonam smoka.


-Ooo…- powiedział
unosząc brwi -To czemu nic nie zamawiasz? – zreflektował się –
Tacy hmm… poszukiwacze przygód jak ty, z reguły przychodzą tu,
żeby się czegoś napić.


-Ja…Nie mam ochoty
– wyjąkała. Wiedziała, że ten chłopak podchodzi z dużą rezerwą
do jej opowieści o poszukiwaniu przygód, nie chciała więc mówić
mu o kradzieży i sprawić by jeszcze bardziej zwątpił w jej
umiejętności.


Młodzieniec
zacmokał współczująco.


-Niech zgadnę,
okradli cię – spytał, nie zwracając uwagi na zaskoczoną minę
Emilki – Nie pytaj mnie, skąd to wiem – odpowiedział na nie zadane
pytanie – Takie rzeczy się tu ciągle zdarzają. Jedynym powodem,
dla którego złodziejom nie są odcinane ręce, jest to, że
stracilibyśmy przez rok połowę rzemieślników. Pensja kowala nie
jest zbyt wysoka…Ale wróćmy do tematu naszej rozmowy. Co
zamierzasz z tym zrobić?


-Jeszcze nie wiem.
Chciałam posiedzieć i o tym pomyśleć…


-Moja droga,
myślenie jeszcze nikomu nic nie dało. Trzeba działać. A tak się
składa, że – ściszył głos co i tak nie miało sensu, bo w
tawernie było tak głośno, że nikt nie mógł usłyszeć ich
rozmowy.- Jest pewien sposób – zamilkł, starając się zbudować
odpowiednie napięcie.


-Noo…? – mruknęła
Emilka zachęcająco.


-Musisz iść do
wiedźmy.


-Wiedźmy?! –
krzyknęła dziewczyna, po czym zauważając spojrzenia stojących
dookoła ludzi, dodała ciszej – Wiedźmy? Złej, przebiegłej
czarownicy?


-No, nie
przesadzajmy. Pewnie nie jest taka zła. Właściwie to nigdy nie
widziałem, żeby czarowała. Ale baba jest chytra. Wszystko widzi.
Kidy jest gdzieś blisko dzieją się dziwne rzeczy. Ogólnie jest
dziwna. Już kilkadziesiąt razy próbowali ją spalić na stosie.


-A co w tym takiego
dziwnego? -spytała Emilka zduszonym głosem.


-To, że jeszcze
nigdy nie spłonęła.


Kilka minut później
Emilia z duszą na ramieniu zmierzała do domu wiedźmy. Fakt, że
jej znajomy nigdy nie przyłapał kobiety na uprawianiu magii wcale
jej nie uspokajał. W końcu jaka byłaby z niej czarownica, gdyby
pozwalała wszystkim oglądać czary? Dobra wiedźma powinna trzymać
ludzi na dystans, to było dla Emilki absolutnie pewne…


-KTO ŚMIE WAŁĘSAĆ
SIĘ PO MOIM TERENIE?!


…aż do momentu, w
którym całe życie przeleciało jej przed oczami. I w którym to
uznała, że czarownice w ogóle nie powinny mieć kontaktu z ludźmi,
a ich miejsce jest, jeśli nie na stosie, to przynajmniej na środku
pustyni lub na bezludnej wyspie. Powoli…odwróciła… się… i
ujrzała przed sobą niewysoką, starszą kobietę, prześwietlającą
ją na wskroś spojrzeniem. Przełknęła ślinę i zduszonym głosem
powiedziała:


-Ja…nazywam się
Emilka. Pani jest wiedźmą, prawda?


Kobieta wydała
odgłos pośredni między zduszonym, ironicznym śmiechem i
westchnięciem, co Emilka uznała za odpowiedź twierdzącą.


-Przyszłam tu, bo
zgubiłam, znaczy…ktoś ukradł mi wszystkie pieniądze i
pomyślałam, że mogłaby mi pani pomóc, oczywiście jeżeli
wcześniej mnie pani nie zabije – dziewczyna wypowiedziała te słowa
z taka prędkością jakby chciała szybko mieć to za sobą.


-Dobry Boże,
dziewczyno, nie zamierzam cię zabijać! – wykrzyknęła kobieta.


-Nie? – spytała
Emilka, nieco zaskoczona. – Ale na pewno? – dodała po chwili
milczenia. -Nie da mi pani zatrutego jabłka albo bakłażana? Nie
wyjmie mi pani kości na zewnątrz ciała? Nie zamieni w ślimaka?


-To naprawdę
irytujące – mruknęła czarownica z dużym naciskiem na słowo
„naprawdę”- że ludzie posługują się tymi krzywdzącymi
stereotypami! Wszyscy wyobrażają sobie, że jesteśmy jakimiś
piekielnymi wariatkami-morderczyniami. To doprawdy przesada…To, że
ta przeklęta Genowefa dała tej małej zatruty owoc, nie oznacza, że
wszystkie takie jesteśmy. Ludzie myślą, że nie mamy niczego do
roboty oprócz trucia młodych księżniczek!


-Taaak – odparła
dziewczyna, starając się nadać swojemu głosowi uspokajający ton
– jestem pewna, że to bardzo krzywdzące. Ale mogłaby mi pani pomóc
w sprawie pieniędzy?


-Ach…tak,
oczywiście – powiedziała wiedźma, najwyraźniej nieco udobruchana
– chodźmy do mojego domu, tam mi wszystko wyjaśnisz.


Emilka i czarownica
szły leśną ścieżką w kierunku chatki wiedźmy. Od kilku minut
żadna z nich się nie odezwała a Emilia nieco uspokojona brakiem
dotychczasowych ataków na jej życie, pomyślała, że w dobrym
tonie byłoby przerwać to milczenie.


-A tak właściwie…Nie
boi się pani, że mieszkańcy miasteczka kiedyś spalą panią na
stosie?


Kobieta roześmiała
się tak głośno, że wystraszyła tym kilka ptaków radośnie
chlupiących się w kałuży.


-Może i bym się
bała, gdyby chcieli mnie spalić jacyś inni ludzie, ale…nie ma co
owijać w bawełnę – tu mieszkają sami idioci.


Emilka przystanęła,
zaskoczona taką szczerością.


-To chyba niezbyt
przyjemne być otoczoną przez pełnych nienawiści idiotów –
zauważyła.


-Och nie, to
cudowne! – odparła bez skrępowania wiedźma


-Dlaczego?


-Zaraz ci to
wszystko wyjaśnię, teraz wejdźmy do środka.


Czarownica
mieszkała w tym domu od niepamiętnych czasów. Nikt nie pamiętał,
kiedy się tu wprowadziła, traktowano więc jej obecność jako
rzecz oczywistą, choć denerwującą. Dom zdawał się jakby
stworzony dla wiedźmy. Nie był co prawda z piernika, nie stał też
na kurzej nodze, jednak coś w jego ciemnych dachówkach i niskim
stropie sugerowało obecność czegoś tajemniczego. Jego
właścicielka wprowadziła Emilkę do środka, podsunęła jej do
siedzenia zniszczony fotel a sama zajęła się rozpalaniem ognia.


-Widzisz – zaczęła
tak, jakby w ogóle nie przerywały rozmowy – ci ludzie są jak owce.
Wierzą we wszystko co im się powie i wszystko muszą robić razem.


Emilce przeszło
przez głowę, że wiedźma nie ma chyba zbyt dużej wiedzy na temat
owiec, ale wolała tego nie komentować.


-Można im wmówić
dosłownie wszystko – ciągnęła czarownica. – Wystarczy, że
przybierzesz wystarczająco poważną minę, a uwierzą ci, że
umiesz czarować. Te barany już 58 razy próbowały mnie zaciągnąć
na stos. Za pierwszym razem grzecznie odmówiłam, a w promieniu 30
mil rozniosła się plotka, że potraktowałam prześladowców
piorunem i uciekłam na miotle. Ja nawet nie mam miotły! Chociaż
trzeba przyznać, kretyni są uparci. Żeby marnować tyle czasu na
biedną staruszkę, która zwyczajnie nie ma ochoty żegnać się z
życiem! Boją się nawet zaciągnąć mnie siłą, tchórze jedne.
Więc jeśli pytasz mnie, co zrobię, jeśli znowu będą chcieli
mnie spalić, odpowiem ci: to co zwykle – nie przyjdę!


Do Emilki dopiero po
chwili dotarł sens tych słów. Czuła się, jakby ktoś ją
spoliczkował.


-To pani…Pani nie
jest niepalna?


-Dziecinko, ja nawet
ognia bez zapałek nie umiem rozpalić. Zaklęcie niepalności to
wyższy poziom umiejętności. Nigdy nie szkoliłam się na
czarownicę.


-Ale pani mówiła,
że mi pomoże! Że odnajdzie pani moje pieniądze! To…to nie fair
tak oszukiwać ludzi!


-JA niczego takiego
nie powiedziałam. To TY wymyśliłaś sobie, że jestem nie wiadomo
jaką wiedźmą. Zresztą nic w tym dziwnego. Wszyscy w mieście tak
myślą.


-Więc nie mogę
liczyć na jakąkolwiek pomoc od pani?


-Mogę ci powróżyć
z rąk. Albo rozłożyć tarota.


-To głupie! Co mi
to da?! – wykrzyknęła wzburzona.


-Nic, ale
przynajmniej będziesz miała satysfakcję.





***


Padało, odkąd
Emilka (z trzaskiem drzwi) opuściła wiedźmę. Przejście trzech
dni w deszczu, nie jest rzeczą przyjemną, ale jest to niczym
trzepot skrzydeł motyla wobec huraganu, w porównaniu z przejściem
trzech dni w deszczu, odżywiając się głównie rozmiękłymi
jagodami, nie mogąc się pozbyć wrażenia, że zostało się
przeklętym. Ostatnie noce dziewczyna spędziła bojąc się każdego
cienia, każdego szelestu w krzakach i każdego ruchu na niebie.
Kiedy wreszcie dobiegła do kolejnego punktu swojej podróży,
marzyła tylko o tym, by położyć się pod ciepłą pierzyną, przy
kominku i nie wstawać do końca świata. Nie miała jednak takiej
możliwości.


Miejscowość, do
której przybyła, przez wielu nazywana była perłą królestwa. Nie
ma w tym zresztą niczego dziwnego. Agewelez – ostoja artystów, raj
dla elity intelektualnej kraju, miejsce niekończących się zabaw i
balów – potrafiło ująć za serce każdego. Emilka pewnie również
zachwyciłaby się nim, gdyby nie fakt, że była zmarznięta,
głodna, niewyspana i zagubiona. Zagubiona była przede wszystkim
dlatego, że nie planowała dostać się do Agewelez i nie miała
pojęcia jak się tam znalazła. Była jednak zbyt zmęczona, by
myśleć, położyła się więc przy najbliższej fontannie (nie
dbając nawet o to by zapewnić sobie jakąś poduszkę) i zasnęła.


Jej sen (być może
z powodu głodu i niewyspania) był niesamowity. Śniła bowiem, że
znajduje się na dworze królewskim, w sali tronowej. Przed nią, na
tronie rzeźbionym w jednookie jaszczurki siedział monarcha, cały
we łzach.


– Agnieszko! –
krzyknął do niej. – Jak śmiesz przychodzić tu do mnie i przynosić
mi wiedźmę na spalenie! Nie widzisz, że nie ma na to czasu? –
załkał, po czym ukrył twarz w dłoniach.


Emilka rozejrzała
się wokoło – nie zauważyła nikogo oprócz niej i jej rozmówcy.
Podeszła do króla i poklepała go po ramieniu, nie zwracając uwagi
na to, jak bardzo niestosowne jest klepanie monarchy.


-Co się stało,
Panie? – spytała


Król podniósł
głowę i ściszonym głosem powiedział:


-Chodź, wszystko ci
zaraz pokażę. Ale cii… Nikomu o tym nie mów. A szczególnie
szpiegom, nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że nie można im
ufać.


Wstał i pociągnął
ją za rękę w stronę złotych drzwi na drugim końcu sali.
Otworzył je i nonszalancko wypchnął przez nie Emilkę, samemu
przechodząc spokojnie za nią.


Znaleźli się w
lesie. Dziewczyna ujrzała, że król znalazł gdzieś hełm
ozdobiony literami układającymi się w napis „Wojna wojną, ale
kura koguta nie pokona” i założył go na głowę, ale nie miała
nawet czasu, żeby się nad tym zastanowić, ponieważ zachowanie
władcy stawało się coraz dziwniejsze. Najpierw zadrżał całym
ciałem a potem upadł na kolana, poruszając bezgłośnie ustami. W
tej samej chwili rozległ się przerażający, ogłuszający wręcz
ryk, a drzewa zatrzęsły się.


-To oooon! – zawył
nagle król. -To on! Już po nas!


Emilka chwyciła go
za hełm i pociągnęła w stronę ogromnego drzewa za ich plecami.


– Kto to, Wasza
Królewska Mość? -zapytała z lękiem.


-To on! –
odpowiedział drżącym głosem monarcha – TO SMOK!


-Smok? – powtórzyła
głucho.


-Ta-ak – władca
jednocześnie wypowiedział te słowa i westchnął, zabrzmiało to
więc nieco dziwnie. -Widzisz, myślę, że już pora
przestać to ukrywać. Nasz kraj jest zadłużony. Skandyjczycy nas
nienawidzą, eksport buraków upada i…i żeby nas zmusić do
oddania pieniędzy, nasłali na nas smoka.


Emilka rozejrzała
się. Prawda była taka, że jakkolwiek usilnie się starała, nie
mogła go dostrzec. Była gotowa posądzić króla o szaleństwo (co
nie jest raczej zgodne z dworską etykietą), gdy go ujrzała. A
raczej, gdy uświadomiła sobie jego istnienie. Zrozumienie spłynęło
na nią, jak wiadro zamrożonej wody (szybko, boleśnie i z dużym
impetem) gdy pojęła, że…smok jest wszędzie. Las to jego łapa,
tamto jeziorko to przeszywająco-błękitne oko, majacząca na
horyzoncie góra jest uchem. Uderzyło ją to tak, że aż…


Obudziła się. A
właściwie została obudzona. Ze snu, jak się po chwili okazało,
wyrwał ją przeszywający pisk, który udało jej się
zidentyfikować jako ludzki głos. Należał on do jasnowłosego
młodzieńca, przechadzającego się po ulicy z harfą w ręku, na
przedzie kilku podobnych mu osobników. Kilka sekund później, w
czasie których Emilka zdążyła zrozumieć, że chłopak nie wyje z
bólu lub żalu, lecz podejmuje dość nieudolne próby śpiewu,
dziwny orszak podszedł do niej.


-Witaj panienko –
przywitał ją niezbyt przyjemnym dla ucha falsetem blondyn z harfą
– Nie za wcześnie na spacerowanie? Dopiero świta.


-Nie spacerowałam –
burknęła Emilka, dość zdenerwowana tak nagłym końcem snu –
spałam. Tak, tutaj – warknęła, widząc zdziwione spojrzenia
młodzieńców.


Zapadła cisza.
Nawet długowłosy flecista, stojący na końcu orszaku, przestał
grać. Dziewczyna pomyślała, że może nie zachowała się zbyt
taktownie, postanowiła więc szybko naprawić swój błąd.


– Kim wy jesteście?-
zapytała tak uprzejmie, jak tylko umiała.


-My panienko –
odezwał się jasnowłosy harfiarz, który najwyraźniej zawsze mówił
za resztę – jesteśmy minstrelami.


-Naprawdę? –
spytała Emilka, nagle nabierając energii, zobaczyła bowiem w tym
swoją szansę na zdobycie sławy. – Więc gracie, śpiewacie i
piszecie pieśni…?Pieśni pochwalne?


-Zdarza się i tak.
Powiem, że uzyskaliśmy już pewną popularność. Gramy na
zabawach, weselach. A wczoraj zaprosili nas nawet na pogrzeb – odparł
blondyn z dumą.


-Ach tak? –
zagadnęła dziewczyna, udając uprzejme zainteresowanie. -To…zdaje
się, że to wspaniale. W każdym razie… Widzicie, ja jestem
poszukiwaczką przygód – zaczęła, starając wybadać grunt, na
którym stała.


Muzycy nie wyglądali
co prawda na szczególnie bystrych, ale przekonanie ich, że jest się
bohaterką, mogło okazać się niełatwe. Spojrzała po ich
twarzach. Wszyscy (oprócz harfiarza, który wpatrywał się w nią
uporczywie z szeroko otwartymi oczami) byli całkowicie zajęci grą
i przekrzykiwaniem się nawzajem i zupełnie nie zwracali na nią
uwagi. Skierowała więc swoje słowa do jedynej osoby, która
zdawała się nie utracić jeszcze kontaktu z rzeczywistością.


-I tak się składa,
że bohaterowie zawsze mają jakąś pieśń na swoją cześć,
żeby…- Emilka zaczęła się intensywnie zastanawiać, do czego
właściwie służy pieśń pochwalna – żeby śpiewać ją w
gospodzie, albo powiesić jej tekst, obramowany w ładną ramkę, nad
kominkiem. No wiesz, tego typu rzeczy.


Chłopak dalej
wpatrywał się w nią jak w obraz.


-I myślę, że
byłoby dobrze, gdybyście napisali dla mnie coś takiego – wypaliła,
czując jak cała się rumieni.


-Myślę, że dałoby
się to zrobić- odparł spokojnie, ważąc każde słowo – Jak ci na
imię?


-Emilia.


-Ta-ak – powiedział,
wpatrując się w jakiś punkt ponad jej ramieniem. -A czego
dokonałaś?


-Hmm,
no…ueszcznczg…- mruknęła, utkwiwszy wzrok w swoich butach. Jej
rozmówca spojrzał na nią z zainteresowaniem. -Jeszcze niczego nie
dokonałam. Ale dokonam – dodała wojowniczo – zobaczysz! Pokonam
smoka i będę znana na cały świat!


-Ta-ak-powtórzył
chłopak – A…Masz może jakiś niezwykły przedmiot? Miecz
podarowany przez Panią Jeziora, pierścień władzy? Coś w ten
deseń?


-Nie – przyznała
całkowicie szczerze Emilka – Da się coś z tego ułożyć? –
zapytała z nadzieją po chwili milczenia.


-Myślę, że tak-
odparł roztargnionym głosem – Nie posiadasz konia, prawda?


Mina dziewczyny
mówiła sama za siebie.


Kilka minut później
Emilka i harfiarz (o imieniu David) siedzieli przy fontannie i
dyskutowali o treści pieśni. Dawid musiał przyznać, że napisanie
pieśni przedstawiającej jako bohatera kogoś, kto z bohaterstwem i
przygodą ma tyle wspólnego, co przeciętna wiewiórka, nie jest
łatwe. Nie zamierzał się jednak poddać.


-A co powiesz na to:
„Dzielna Emilia z Araluenu, jedzie…” nie, czekaj „biegnie by
pomóc królestwu swemu…”


-Może być –
mruknęła Emilka z aprobatą – Ale myślę, że powinno być tam coś
o smoku. Albo kilku.


-Dobra, dobra,
postaram się coś wymyślić.




***


Zachodzi słońce.
Piaszczystą drogą, w stronę południa idzie młoda dziewczyna, z
drewnianym mieczem u boku. Cichym, pogodnym głosem śpiewa pieśń,
której słowa, uważny obserwator może bez większego trudu
zrozumieć:


„Dzielna Emilia z
Araluenu – debi, debi, tralala


Biegnie, by pomóc
królestwu swemu – debi, debi, tralala


W walce z tym gadem,
ohydnym smokiem – debi, debi tralala


Który stolicą
zawładnął zmrokiem – debi, debi, din, din…”



Koniec

Dodaj komentarz

Share this content